Kto nie lubi spędzić wieczoru w przytulnym, nagrzanym domu, owinąć się kocem, sączyć gorącą herbatę z cytryną i imbirem – zwłaszcza zimą? Wyobraźcie sobie dom wypełniony półmrokiem, który rozjaśnia tylko drganie pozapalanych wszędzie naokoło świeczek i płomienie tańczące w kominku. Dodajcie do tego mięciutkie poduszki, ulubiony sweter i ciepło ukochanej osoby obok Was na kanapie. Świat może się walić, palić, zombie przejść przez ulice miasta, a Wy macie to gdzieś, bo jest wam tak ciepło i przytulnie, jak to tylko możliwe.
Wszystko to Duńczycy wzięli i zebrali w jedną puchatą kulkę o nazwie hygge.
Od pewnego czasu obserwuje się znaczny wzrost zainteresowania tym duńskim konceptem. Słowo hygge jest nieprzetłumaczalne, można je jednak objaśnić jako kult ciepłego, przytulnego ogniska domowego, zamiłowanie do spokojnego stylu życia, stawianie rodziny ponad karierą, życie w zgodzie z naturą… itd. I tak słowo hygge i pochodzący od niego przymiotnik hyggelig są niezwykle często używane przez Duńczyków. Przez obcokrajowców w Danii zresztą też, ale niejednokrotnie z lekkim przekąsem.
Moja przyjaciółka podsumowała to wszystko niezwykle, uważam, trafnie i zwięźle – hygge to zwykły rozsądek. Nie jest to jednak tak oczywiste dla nas, Polaków, którzy przywykliśmy już do życia w biegu. Nasze dzieci od rana do wieczora siedzą w szkole, na dodatkowym angielskim, na karate, na nauce gry na pianinie… Nie daj boże mają jeden wolny wieczór, to może hmmm, jeszcze basen! Dorośli ganiają między pracą a domem, ciągle zajęci, bez przerwy w połowie wszystkiego, roztargnieni. Bo najważniejsze jest to żeby kasa się zgadzała, żeby dostać awans, kupić lepszy samochód, pojechać na egzotyczne wakacje. Reszty czasu starcza nam na to, żeby ogarnąć dom, ugotować/kupić obiad, wyprać ciuchy, odebrać dzieci z których tam zajęć (jeśli mamy dobrą pamięć i wiemy, gdzie akurat są).
Na Duńczyków patrzymy trochę z zawiścią – no tak, w końcu ich na to stać, żeby się hyggować co wieczór; ale mam wrażenie, że trochę też z wyższością – w końcu my wyciskamy życie jak cytrynę, a oni marnują czas.
Tylko czy słusznie?
Owszem, Duńczycy rzadko kiedy martwią się o pieniądze. Oczywiście, różnie w życiu bywa, ale generalnie państwo otacza swoich obywateli opieką – system socjalny zapewnia wsparcie tym, którzy go potrzebują. Utrata pracy to jeszcze nie jest tragedia, bo pod warunkiem, że płaciliśmy comiesięczne składki na A-kasse, jako bezrobotni będziemy dostawać zasiłek, który pozwoli na równie godne życie. Są też wysokie renty, dodatki na dzieci, odpisywania od podatków… itd. Usłyszałam ostatnio ciekawostkę, że w Danii ludzie zostają bezdomnymi tylko z wyboru.
Ale Duńczycy wcale nie żyją tak bogato, jak się nam wydaje. To nie tak, że tutaj każdego stać na wszystko, na własny jacht, najnowszego MacBooka, wakacje kilka razy do roku. Różnica jest taka, że tutaj ludzie, którzy żyją na średnim poziomie, potrafią się cieszyć z tego, co mają. Nie latają jak zaślepione koty z pęcherzem, żeby tylko mieć więcej, więcej i może jeszcze trochę więcej. Nie szarpią sobie nerwów w stresującej pracy tylko po to, żeby zarobić jak najwięcej. Nie interesuje ich to, co ma sąsiad, a gdy pytają ile zarabiasz wcale nie chodzi im o to, żeby zaraz porównywać, przeliczać i znienawidzić Cię, bo więcej niż oni.
I na tym przede wszystkim polega hygge. Na docenianiu tego, co mamy, czerpania radości z przebywania z najbliższymi – rodziną, przyjaciółmi, a nawet tymi obcokrajowcami z domu obok. Na pamiętaniu o tym, co w życiu tak naprawdę jest najważniejsze, a nie skupianiu na wartościach materialnych. Duńczycy nie lubią obudzić się w wielkim domu z basenem i nie mieć z kim w nim popływać. Wolą wsiąść na rower i pojechać popływać nad morze – z przyjaciółmi.
Wydaje się oczywiste, prawda?
Tylko mam wrażenie, że w tym nieustannym biegu my, Polacy, często o tym zapominamy. Gospodarujemy sobie czas aż godziny pękają nam w szwach. I może nie tyle, że o tym nie wiemy, ile po prostu mamy ważniejsze rzeczy na głowie.
Ale tytuł tego posta nie miałby sensu, gdyby nie było drugiej strony medalu. Tak jak całym sercem popieram ideę hygge (moja kocia natura podpowiada mi zwinąć się w kłębek przed kominkiem i przeleżeć tam z książką całą zimę… albo trochę dłużej), tak nie mogę nie zauważyć pewnych negatywnych stron tego zjawiska.
Niestety, problem pojawia się wtedy, gdy Duńczycy się hyggują, chociaż mieli wysłać nam maila. Wyjechali na weekend do lasu, podczas gdy byliśmy umówieni na spotkanie. Nie robią tego, co mieli zrobić po pracy i przynieść gotowe na drugi dzień. Pójdźmy nawet o krok dalej – mają oddzwonić za godzinę, a robią to po trzech. Mają hyggowanie tak bardzo we krwi, że nie są w stanie uświadomić sobie, że komuś się może spieszyć. Zależeć na tym, żeby robota została wykonana szybko i sprawnie, a właściwie to na wczoraj. No chyba, że akurat im się spieszy – to już zupełnie inna sprawa.
Z tego też chyba wynika, że tutaj niemal nic nie jest otwarte wieczorami ani w weekendy. Mamy jeden sklep całodobowy – zresztą od niedawna. W sobotę i niedzielę miasto umiera, na ulicach jest niemal pusto, sklepy pozamykane, część restauracji również. Nie żeby normalnie było jakoś strasznie dużo do roboty…
Duńczycy również za wszelką cenę unikają stresu. Gdy znajoma powiedziała mi, że w Danii tak strasznie dużo ludzi cierpi na stres i wciąż rośnie zapotrzebowanie na terapeutów, musiałam wytężyć wszystkie siły, żeby nie parsknąć śmiechem. Nie odmawiam Duńczykom prawa do tego niezwykle, skądinąd, nieprzyjemnego i wyniszczającego organizm stanu, jednak z mojej, polskiej perspektywy można tu mówić co najwyżej o stresiku.
I chyba można, do jasnej cholery, od czasu do czasu spiąć dupę? Pomyśleć nie tylko o swoim, ale też cudzym hygge?
Także ten. Jeśli rozważaliście kupno którejkolwiek z modnych ostatnio hygge-pozycji książkowych, to osobiście odradzam (choć wiem, że może być trudno się powstrzymać, bo są złośliwie pięknie wydane). Wszystkiego co jest do powiedzenia o hygge (a nawet ciut więcej) dowiedzieliście się z tego wpisu. Tym samym zaoszczędzone pieniądze proponuję przeznaczyć na świeczki, poduszkę… I w sumie na więcej nie wystarczy.