Istnieje zasadniczo tylko jeden powód, dla którego mogłabym rozważać dłuższy pobyt w Danii. I dla którego powrót do Polski odrobinę mnie martwi. Czyli szkoła.
Co prawda nie planujemy dzieci tak teraz zaraz – ale planujemy je w ogóle i w miarę możliwości prędzej niż później. I za każdym razem, kiedy gdzieś tam w rozmowach dochodzimy do tego punktu, odrobinę tracę orientację. Nie wiem bowiem zupełnie, gdzie przyjdzie nam je rodzić i wychowywać.
Do Polskiej szkoły nie mam może aż tylu zastrzeżeń, co większość ludzi. Owszem, jest masa problemów z programami, z konserwatywnymi nauczycielami i warunkami w szkołach; z drugiej strony jest ich tyle samo ze strony zbyt roszczeniowych rodziców, którzy nigdy nie dopatrują się winy po swojej stronie. Ale problemy są wszędzie, żaden program powszechnej edukacji nie może być idealny. I zawsze coś kosztem czegoś.
Co mnie martwi najbardziej, to takie nagłe zmiany, skakanie od 8-letniej podstawówki do gimnazjum i z powrotem. Najpierw każe się posyłać dzieci do szkoły rok wcześniej, a potem jednak nie, bez sensu, niech będzie jak było. Zamęt, zamęt, zamęt. Cierpią na tym dzieci, cierpią nauczyciele, cierpią zdenerwowani rodzice. Naprawdę nie wiem, kto na tym korzysta. Może ktoś mnie oświeci.
Studia dały mi możliwość popatrzenia na niektóre z tych kwestii niejako od środka. A dzięki pobytowi w Danii uzyskałam jeszcze inną perspektywę.
Nie uważam, żeby wsadzanie 5-latków w ławki było dobrym pomysłem. Bo tak to, niestety, w Polsce wygląda. Dzieciakom każe się siedzieć na tyłku przez 45 minut, nie mówić, oddychać tylko bezszelestnie, a każde nieposłuszeństwo może zostać ukarane krzykiem lub, jeszcze gorszym, szantażem emocjonalnym w postaci „Pani jest bardzo smutna, jak tak robisz…”.
Nawet jeśli zajęcia organizowane są w sposób luźniejszy – w tej swobodzie zawsze jest pewna granica, której nauczyciel musi pilnować. Nawet niekoniecznie dlatego, że chce. Program jest taki, że nie ma wyboru, a inaczej sam będzie musiał zmierzyć się z konsekwencjami. Zresztą bardzo często i tak nauczyciele, którzy starają się, pomimo ograniczeń, dostosować swój styl nauczania do potrzeb i zainteresowań dzieci, są krytykowani przez rodziców i temperowani przez przełożonych. Byłam tam, widziałam.
Nie jestem pewna, skąd to się w ogóle wzięło. To nasze przekonanie, że szkoła musi oznaczać dla dzieci ciężką przeprawę. Muszą zakuwać, siedzieć nad lekcjami po nocach, płakać, że nie chcą iść na sprawdzian. Sama pamiętam takie skrajnie stresowe momenty z mojego dzieciństwa, chociaż problemów w nauce jako takich nigdy nie miałam.
Może dlatego, że my dorośli tak strasznie zazdrościmy dzieciom. Siedzimy w tych wielkich biurowcach, nieszczęśliwi, zapatrzeni tylko w perspektywę powrotu do domu. I tak codziennie, byle do 16, byle do weekendu, byle do wakacji… No to dlaczego dzieci miałyby mieć lżej? Dlaczego miałyby cieszyć się swoim dzieciństwem i rozwijać się w naturalnej dla nich formie – przez zabawę?
Mi też było na początku trudno zrozumieć, że można inaczej. Jak to tak, bez zakuwania? Bez prac domowych? Przecież wszystkie te dzieci, którym nauka przychodzi trudniej, w ogóle niczego się nie nauczą!
Tyle że teraz też niewiele się uczą. Dzieci z problemami, dzieci, których rodzice z jakichś powodów nie chcą lub nie mogą zapewnić im dodatkowej pomocy, dzieci, które każdą klasę zaliczają przez dwa lata – one się i tak niczego nie uczą. Pal licho, że nie znają części mowy. Tragedią jest to, że wychodzą ze szkoły pozbawione jakichkolwiek podstawowych umiejętności, które rzeczywiście mogłyby im się w życiu przydać.
Bo spójrzmy na przykład na Duńczyków.
Duńska szkoła odeszła od konserwatywnych modeli, z których my wciąż i wciąż, z zastanawiającym uporem, korzystamy. Tutaj dzieci lubią chodzić do szkoły. Z kilku powodów.
Po pierwsze, atmosfera w klasie jest znacznie swobodniejsza. Dzieci nie zmusza się do ciągłego sztywnego siedzenia w ławkach i podążania za instrukcjami nauczyciela. Bo to przecież nie jest naturalna sytuacja dla dziecka! My sami mamy z tym problem, dorośli ludzie, którzy rozumieją, że muszą; co dopiero sześciolatek, który chce się bawić, ruszać, musi znaleźć ujście dla swojej energii, bo inaczej go rozsadzi. Zarzuca się zajęciom w duńskich szkołach chaos i zbyt luźną atmosferę. No nie wiem, ja np. znacznie szybciej się uczę, jak się świetnie bawię, niż gdy siedzę na szpilkach strofowana przez niezrównoważoną nauczycielkę (co poniedziałek, w szkole językowej).
Kolejnym ważnym punktem jest podejście do prac domowych. W Danii, zupełnie nie tak jak w Polsce, zadaje się do domu bardzo mało. Dziecko ma uczyć się w szkole, a po południu co najwyżej powtórzyć, poćwiczyć, poeksperymentować. Robi się za to projekty, często w grupach, z dłuższym czasem na przygotowanie. I tu przechodzimy do ostatniej, najważniejszej kwestii…
Tutaj w szkole kładzie się nacisk na umiejętność zdobywania i wykorzystywania informacji, zarówno w pracy samodzielnej, jak i grupowej. I to jest coś, czego uważam, w polskiej szkole brakuje strasznie. Wychodzimy ze szkoły jak takie przestraszone zagubione kurczaczki, które nie wiedzą, w którą stronę teraz ani dlaczego tak okropnie zmokły. Wiele takich zagubionych dusz na studiach. Nie wiedzieli, co robić, więc poszli za tłumem – w końcu to kolejne 5 lat nie martwienia się o dorosłe życie. Do którego naprawdę bardzo słabo jesteśmy przygotowani.
Duńczycy nie wychodzą ze szkoły uzbrojeni wyłącznie w informacje, tony informacji, w większości bezużytecznych dla wszystkich, oprócz wyjątków, które planują udział w 1 z 10 (szczerze takie osoby podziwiam). Osobiście z liceum nie pamiętam praktycznie nic. Wszystko to, co mnie nudziło, wyparowało momentalnie, a resztki tego, co wydawało mi się ciekawe, gdzieś tam jeszcze może kołaczą, ale bez nadmiernego entuzjazmu. Nie pamiętam dat, reakcji chemicznych, wzorów matematycznych. I ani razu nie było mi to potrzebne.
Duńczyk może nie wiedzieć wielu rzeczy, które Polak wyrecytuje obudzony w środku nocy. Ale za to wie, jak dobrze zorganizować swoją pracę, jak otworzyć konto w banku, jak założyć własną firmę. Nie boi się wyzwań, nie boi się rozwijać i wychodzić ze swojej bezpiecznej skorupy. A my? Zapominamy, że nie każdy musi być wyposażony w imponującą wiedzę, ale za to każdy musi umieć poradzić sobie w życiu.