Życie za granicą nie jest dla każdego. Wydawałoby się, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, że przecież wszystko ma swoje jaśniejsze, jak i ciemniejsze strony, że z czasem tęskni się przecież coraz mniej. Otóż nie.
Chciałam wyjechać – nie ma co kłamać, udawać i się teraz wypierać. Bardzo chciałam. Od początku znajomości z Niedźwiedziem wiedziałam, że ta opcja wisi gdzieś nad nami. Do dziś pamiętam, jak mnie po raz pierwszy o to zapytał, i jak się wtedy bał, że się o to rozbijemy. Wtedy Dania cały czas była dla mnie czymś obcym, nowym, niezmiennie intrygującym i w swojej odmienności pociągającym. Marzyłam, że wszystko ułoży się tak, żebyśmy koniec końców tu zamieszkali.
Był taki moment, że Niedźwiedź się zastanawiał, wracać, czy zostać. Nigdy nie ukrywał, że tęskni za Polską. Przekonywałam go, że w Danii będzie nam lepiej, że zbudujemy tu sobie wszystko od nowa. Po swojemu. Nikt się nie będzie wtrącał. Urządzimy sobie mieszkanie, tak jak zawsze marzyłam, wszystko nareszcie będzie poukładane tak jak lubię. Przyjaciół co prawda zostawimy w Polsce, ale przecież jest Skype. No i poznamy nowych ludzi. Tutaj sobie zbudujemy wszystko od nowa. Przekonałam go trochę ja, a trochę obietnica dobrej pracy w zawodzie. Z której później, naturalnie, nic nie wyszło.
Pierwszy cień wątpliwości opadł na mnie jeszcze w Polsce, przed wyjazdem, podczas rozmowy z tatą. Rodzice nigdy nie byli zachwyceniu pomysłem mojego wyjazdu. Chociaż od początku przygotowywałam ich, że to może się wydarzyć, tata patrzył tylko na mnie, jak na dziecko, które zrobiło właśnie coś wyjątkowo głupiego. Później głośno protestował, mama go uspokajała, że skoro tam ma być mi lepiej… Tego wieczoru pakowałam już niektóre ze swoich rzeczy. Tata wszedł do pokoju i popatrzył na mnie tak smutno. Zapytałam, czy uważa, że głupio robię. „Nie. Tylko myślę, że tego do końca nie przemyślałaś”.
No i, cholera, jak zwykle miał rację.
Nie chodzi o to, że nie miałam czasu się nad tym zastanowić. A jednak podjęłam, podjęliśmy, tę decyzję bardzo pochopnie. Omamieni wizją cudownego, skąpanego w tysiącach kolorów życia, życia w kraju ludzi najszczęśliwszych na świecie. Zapomnieliśmy o wielu niezwykle ważnych szczegółach – o tym, że będziemy tam całkiem sami, o tym, że nikt nam nie pomoże, o tym, że coś może – a skoro może, to zapewne tak będzie – pójść zupełnie nie tak.
Dlatego właśnie ten pierwszy szok był tak dotkliwy. Po tym, jak posprzątałam pokryte pajęczynami i brudem mieszkanie, złożyliśmy meble z Ikei (być może jesteśmy pierwszą na świecie parą, która się przy tym nie pokłóciła), poustawialiśmy książki na półkach i zgodziliśmy się co do wyboru serwetek – wtedy właśnie mnie dopadło. Dojmująca tęsknota za domem, za tym, że nigdy nie byłam w nim zupełnie sama, bo zawsze był chociaż pies, za zapachami, za poczuciem bezpieczeństwa, za tym wreszcie, żeby mieć dokąd pójść. Do kogo pójść.
Początek był jak z koszmaru, przeżywałam to okropnie, i gdyby nie bliskość Niedźwiedzia oraz wsparcie przyjaciółki, która w innym kraju przeżywała wówczas podobne katusze, mogłabym tego psychicznie nie wytrzymać. Zwłaszcza, że nie miałam nic do roboty. Zwłaszcza, że Niedźwiedź nie miał za wiele do roboty. Zwłaszcza, że martwiliśmy się o wszystko, poczynając od pieniędzy, przez opłakany stan mieszkania, na moim wygasającym ubezpieczeniu kończąc. Nie mogłam znaleźć pracy bez zarejestrowania, nie mogłam się zarejestrować bez pracy. Był moment, że chcieliśmy wracać teraz, od razu, podwinąć ogon i uciec stąd jak najprędzej. Do dziś nie wiem, jakim cudem to przetrwaliśmy.
Jeszcze przed wyjazdem odbyłam bardzo wiele rozmów, w których zawsze upierałam się, że się nie boję. Nie był to jednak, teraz już wiem, dowód odwagi, a bezmyślności. Jedna z najbliższych mi osób przyznała, że ona by tak nie mogła. Że zawsze czułaby się obco i zawsze byłaby traktowana inaczej przez państwo, w którym nie byłaby u siebie. Nie rozumiałam wtedy za dobrze, co miała na myśli. Dziś doskonale rozumiem.
Za granicą zawsze będziesz kimś z zewnątrz. Owszem, po pewnym czasie można postarać się o obywatelstwo i wówczas państwo zacznie Cię traktować na równi z rodzonymi jego mieszkańcami. Ale to tylko jeden rodzaj obcości. Ludzie dostrzegą, że nie jesteś stąd, i zawsze będą traktować odrobinę inaczej. Nie mówię, że zawsze gorzej, bo to nie prawda; zwłaszcza w Danii ludzie są z reguły bardzo życzliwi w kontaktach towarzyskich, niezależnie od pochodzenia. Ale jednak inaczej.
Najgorsza jednak jest ta obcość w środku. To ciągłe poczucie, że ja tutaj nie pasuję. Teraz nasze życie w Danii znacznie się poprawiło, myślę także, że te trudne chwile bardzo nas wzmocniły. Mimo to nadal czuję, że to nie jest moje miejsce. Nie potrafię tutaj zapuścić nawet maleńkich korzonków, bo to nie jest odpowiedni dla nich grunt. Traktuję pobyt tutaj jako przygodę. Poznaję nowych ludzi, inne kultury, nowy język, ale również samą siebie. Cieszę się, mimo wszystko, że tu przyjechaliśmy, bo wiem, jak wiele mnie to nauczyło i uczy każdego dnia. Ale w głębi duszy jestem taka sama jak Bilbo Baggins i marzę o tym, żeby pewnego dnia wrócić do swojego Shire. Bez tego powrotu do domu cała wyprawa nie miałaby najmniejszego sensu. I wiem, że nigdy nie będę tutaj do końca szczęśliwa.
Podziwiam i zazdroszczę tym z naszych znajomych, którzy wyjechali i nie chcą wracać. Bo za granicą żyje im się dobrze, o wiele lepiej, niż byłoby w Polsce. To rozsądne i skoro daje im szczęście – wspaniałe. Dla mnie jednak dom jest w kraju, w którym jest morze, jeziora, góry, jednym słowem wszystko. W którym z ludźmi łączy mnie kultura, wspólne problemy i wspólne zwycięstwa (ot, chociażby Kamila Stocha J). W którym milion rzeczy dzieje się gorzej niż w Danii – ale co z tego, przecież tam jest właśnie dom.