Tym, co na pewno zobaczymy w Danii, czego w żaden sposób nie uda nam się pominąć, gdy tylko przekroczymy jej granicę, są z całą pewnością duńskie domy.
W Danii nie przyjęło się masowe budownictwo bloków, o wieżowcach nie wspominając, przede wszystkim dlatego, że nie ma takiej potrzeby. Oprócz Kopenhagi i kilku innych, zadziwiająco dużych, miast, zagęszczenie ludności jest śmiesznie małe. W wielu miasteczkach po dziś dzień stoją sobie wielowiekowe domki, stoją i pękają, ale nikt za bardzo nie myśli o tym, by zastępować je nowymi.
Większość Danii to płaskie pola, lasy i malownicze linie brzegowe, a pomiędzy nimi tu i ówdzie rozsiane małe miasteczka – w jednym z nich mieszkamy – które zbudowane są głównie z takich właśnie domków. Ale możemy je bez problemu napotkać również na obrzeżach większych miast. Mogą się podobać, albo nie, ale z całą pewnością są jednym z najbardziej charakterystycznych elementów architektury duńskiej.
I mają swój nieodparty urok. Kojarzą mi się z przytulnym wnętrzem, ze spokojem, w samym środku wichury, z kolorowym buntem wobec wszechogarniającej szarości. Bo właśnie kolor to jedna z ich najważniejszych cech. Spotkamy przede wszystkim niebieskie, czerwone, różowe, pomarańczowe i żółte, ale z całą pewnością można się doszukać również innych barw. Są również nieduże, często stoją w uliczkach jeden obok drugiego, jakby ściśnięte łokciami. Zawsze wydaje mi się, że muszą kulić ramiona, żeby się pomieścić. W środku jednak przestrzeń jest zadziwiająco dobrze zorganizowana.
Poza miastem domy są oczywiście większe, otoczone ogrodami, swobodnie rozkładają ręce. Często również kolorowe, ale nie zawsze. Czasem nowoczesne, w całości przeszklone, czasem bardzo stare, z odpadającym tynkiem i rozklekotanym oknem. Bardzo rzadko wysokie – najczęściej jednopiętrowe. Pomimo dążenia do europejskich standardów, wciąż niechętnie pną się do góry.
Najstarsze duńskie domy pamiętają jeszcze czasy, kiedy żywności nie importowało się na potęgę, a ludzie często cierpieli na niedobory przeróżnych składników pokarmowych. Dlatego też przeciętny człowiek był zauważalnie niższy, niż współcześnie. Naturalnie nie dotyczyło to tylko Danii. Jednak podczas gdy większość Europy ucierpiała wskutek wojen, a rosnąca populacja zaczęła wymagać coraz to większej ilości mieszkań na coraz mniejszych przestrzeniach, tutaj ten problem nie wystąpił. Wobec tego domki jak stały, tak stoją. Domy, w których niegdyś mieszkał człowiek znacznie niższy, a ten wyższy niemal szoruje czubkiem głowy po belkach stropu.
Lubię zaglądać do tych duńskich domków. W Danii zasłony nie cieszą się popularnością, można więc bez większych problemów oglądać cudze wnętrza i zdaje się, że właścicielom tychże wcale to nie przeszkadza. Parapety najczęściej zamieszkują całe rzesze kwiatów – wśród nich przodują orchidee. Przeróżne: małe, duże, w kolorach i kształtach, których wcześniej nigdy nie widziałam. Pomiędzy nimi stróżują stare figurki, porcelanowe postacie pokryte kurzem, ramię w ramię z plastikowymi myszkami Miki. No i świeczki, oczywiście, osadzone w ciężkich, miedzianych świecznikach. Na przeciwległej ścianie często wiszą ozdobione niebieskimi motywami talerze, po których nieraz płyną statki, a czasami biegają kaczki. Te domy są do siebie bardzo podobne, a jednak niezwykle osobiste. Jest w nich czasem tak dużo przedmiotów, że przypominają sklepy ze starociami. Chciałoby się wejść i kupić tę piękną drewnianą szkatułkę, ale w tej chwili nie jest na sprzedaż. Prawdopodobnie kiedyś trafi do jednego z Genbrugów, a potem powędruje do innego domu. Kto wie, ile historii już słyszała?
Na zewnątrz niebieska ściana, pokryta wzorem z pnących się róż, obok drzwi oparty stary miejski rower z wiklinowym koszykiem zaczepionym o kierownicę. W środku masa niepotrzebnych przedmiotów, mnóstwo rzeczy, które dla kogoś mają niezrozumiałe dla innych znaczenie. Klimat uliczek otoczonych tymi domkami sprawia, że z niechęcią je opuszczam. I zawsze wybieram właśnie tę drogę do sklepu.