Jednym z moich nawyków, których Kot nigdy nie potrafiła pojąć, jest oglądanie filmów o gotowaniu podczas jedzenia. Pozostaje głucha na moje tłumaczenie, że to swoisty krąg życia – jeść, podczas gdy inni gotują na moich oczach. Przynajmniej ma szczęście, że nie próbuję wprowadzać w życie tych przekombinowanych fit przepisów, których pełno na YT.
Mam po prostu takie wrażenie, że przepisy generalnie dzielą się na za drogie albo zbyt pracochłonne, ale przynajmniej zazwyczaj wyglądają pysznie. Intensywne oglądanie filmików w internecie skłoniło mnie do stworzenia jeszcze jednej klasyfikacji: przepisy powodujące zaawansowaną miażdżycę lub dogłębne cierpienie. Dzisiaj zajmiemy się tymi pomiędzy.
Z tych popularnych, maksymalnie dwuminutowych, filmów wyziera brak kreatywności – jeśli sos jest za rzadki, wrzuć kostkę sera, jeśli chcesz być fit – wybierz zawiesinę mąki z wodą. Pierwsza opcja skieruje nas na wizytę u kardiologa, druga u psychiatry. Ser jest tłusty i słony, a my jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do lubienia takich rzeczy. Woda z mąką tylko zagęszcza, więc zmienia jedynie teksturę jedzenia.
W moim, może naiwnym przekonaniu jedzenie powinno sprawiać radość i przyjemność, otwierać nas na nowe smaki i dawać siłę do działania. Jeszcze kiedy mieszkaliśmy z Kotem osobno (ja w Danii, ona w Polsce), często jadłem mrożone pizze i kiełbasę z przeceny. Powoli, ale skutecznie zaczynałem przypominać ludzika Michelin.
Zmiana przyszła wraz z Kotem, bo ona nie może jeść tak ciężko i tłusto, oraz nie jest aż taką fanką mięsa. Postanowiłem zacząć kombinować jak częściowo zastępować mięso produktami warzywnymi, czyli patent tak stary jak robienie gołąbków (dla niewtajemniczonych: w liście kapusty zawinięta jest mieszanina mięsa mielonego i ryżu albo kaszy).
Pierwszym pomysłem było zrobienie półmięsnych burgerów – pokrojoną drobno cebulę zmieszałem z wieprzowym mięsem mielonym i ugotowanymi płatkami owsianymi z kostką rosołową (tak, wiem że nie powinno się ich używać). Kotlety następnie obtoczyłem w suchych płatkach i upiekłem. Owsianka skutecznie nasyciła mój zwierzęcy głód, mięso i cebula dodały smaku, a panierka z płatków zrobiła się chrupka i dodała nowej tekstury do potrawy.
Kolejnym etapem ulepszania diety stało się dodawanie większej ilości świeżych warzyw. Postanowiłem pokombinować z odwiecznym imprezowym klasykiem – kebabem. Zmieszałem mieloną wołowinę z roztartym czosnkiem, drobno posiekaną cebulą oraz zmiażdżoną w moździerzu ugotowaną soczewicą. Całość doprawiłem mieszanką przypraw do kebabu. Z masy zrobiłem małe kotleciki (inspirowany kebabem shish), które usmażyłem na małej ilości tłuszczu. Kebab z sosem czosnkowym na bazie jogurtu, świeżymi pomidorami, sałatą i kukurydzą z puszki został zawinięty w tortillę.
Nie wydaje mi się, żebym nagle zaczął jeść mniej, ale na pewno przestałem tyć. Dodanie składników roślinnych sprawiło, że potrawy stały się lżejsze i łatwiej strawne, a czuję się tak samo nasycony. Wciąż jestem daleki od zostania wege, ale taki półwegetarianizm sprawdza się całkiem nieźle. Poza tym trafiają do mnie argumenty, że jako ludzkość spożywamy za dużo mięsa, którego produkcja negatywnie wpływa na naszą planetę.
Zastanawia mnie tylko, jakim cudem ci wszyscy twórcy wideoprzepisów jeszcze nie wpadli na ten sam pomysł co ja. Czekam aż ktoś mnie oświeci.