Zanim jeszcze przeprowadziłam się do Danii snułam marzenia o dalekich wycieczkach rowerowych. Tutejszy krajobraz jest jakby do tego stworzony. Oczami wyobraźni widziałam wyraźnie, jak mkniemy przez pola i lasy, trzymając się za ręce, a wiatr rozwiewa nam włosy (i jedną brodę). Kwiaty i liście wirują wokół nas, kosy śpiewają, słońce rozjaśnia mi warkocz, a spod kół roweru czmychają radośnie zieloniutkie żabki. W tle, oczywiście, leci jakaś romantyczna piosenka. Śmiejemy się, chudniemy, no i oczywiście wcale a wcale się nie pocimy.
Chyba nigdy wcześniej nie dostałam od rzeczywistości tak siarczystego policzka.
Dania to kraj rowerzystów. Ludzie przywiązują dużą wagę do zdrowego trybu życia, dlatego też często wybierają ten środek transportu, zamiast autobusu czy samochodu. Innym powodem są horrendalne podatki nałożone na prywatne pojazdy. Aby kupić tutaj samochód, trzeba zapłacić niemal dwukrotną jego wartość. Benzyna co prawda, przy duńskich zarobkach, wypada taniej niż np. w Polsce, ale obawiam się, że marna to pociecha. Tak czy inaczej, duża część ludzi nie decyduje się na własne auto i zamiast tego poruszają się po mieście na dwóch kółkach. A nawet ci, którzy posiadają pojazd czterokołowy, używają go raczej do dalszych wycieczek, niż dojazd do szkoły czy do sklepu.
Stąd też nie jest niecodzienny widok rowerów porzuconych przy domach, blokach, ale także po prostu wzdłuż ulicy. Mało tego: nikt się za bardzo nie przejmuje zabezpieczaniem ich w jakikolwiek sposób. Duńskie zaufanie społeczne nie przewiduje opcji, że ktoś nam taki rower, powiedzmy, ukradnie. Być może trochę niesłusznie, bo znajomemu Niedźwiedzia właśnie rower skradziono, i to w dodatku, o zgrozo, na kampusie uczelni. Nie zmienia to faktu, że zawsze odczuwam wyrzuty sumienia, gdy parkuję pod sklepem i zapinam linkę, obawiając się, żeby nikogo swoim brakiem wiary w ludzi nie obrazić. To nic osobistego, ale w końcu nawet na drodze panuje zasada ograniczonego zaufania. W tym duchu przyjmijmy: ufam, że nikt mi tej linki nie przetnie.
Popularność rowerów mocno wspierana jest przez miasta, które dbają o to, żeby (niemal) wszędzie były ścieżki rowerowe. Często biegną one wzdłuż jezdni, jako takie nieco szersze pobocza. Czasami nieco wyżej, jak chodnik. Dochodzi do tego, że na obrzeżach miasta częściej można spotkać ścieżkę rowerową niż chodnik. Który, notabene, nierzadko szerokością wystarcza tylko na jednego przeciętnej postury człowieka. Wszędzie również bez problemu dostaniemy mapy z zaznaczonymi na kolorowo trasami rowerowymi, które przebiegają przez tereny interesujące historycznie lub geograficznie (i przeważnie są zdecydowanie za długie). Tutaj wycieczki rowerowe to coś równie naturalnego jak spacer. Albo oglądanie netflixa.
Co więcej, Dania to tereny niemal wyłącznie nizinne. Wobec tego cały kraj, zarówno wyspy jak i Jutlandia, idealnie nadaje się dla wszystkich miłośników tego typu aktywności. Nie musimy obawiać się nagłych wzniesień, pod które albo damy, albo nie damy rady podjechać. Teoretycznie nie ma żadnego powodu, żeby się na rowerze przesadnie zmęczyć.
Brzmi jak rowerowy raj, prawda? Otóż nic bardziej mylnego. Powtarzam – NIC. Chcę, żeby to było absolutnie jasne. I już spieszę z wyjaśnieniem. Wystarczy jedno słowo – wiatr. Ten cholerny, nieustający, najbardziej złośliwy na całym świecie wiatr. Nie jakaś letnia bryza, nie orzeźwiający podmuch, nawet nie przyjemny wiaterek. Ooo nie. Pieprzony wiatr.
Nawet nie chodzi o to, że w Danii bez przerwy okropnie wieje. I nie o to, żeby ten wiatr był jakiś niespotykanie silny czy zimny. Cały problem polega na tym, że jest on po prostu cholernie złośliwy. Wychodzisz rano z domu, słońce świeci (co już jest zjawiskiem dość niespotykanym), liście na drzewach delikatnie się kołyszą. Wsiadasz na rower, to tylko 6 kilometrów, w taką pogodę pójdzie gładko. Przejeżdżasz kawałek, pozdrawiasz wesoło mijanych ludzi, może jeszcze wjedziesz po do sklepu po ciastko…? I kiedy jesteś już odrobinę za daleko, żeby zawrócić i dać sobie spokój, co należało zrobić na samym początku, wtedy nagle pizg – i znowu boleśnie uświadamiasz sobie, że jesteś w Danii.
Albo jedziesz na dłuższą wycieczkę. Taką dość romantyczną. Trochę się chmurzy, ale nie wieje, zapowiadają przejaśnienia. Czyli jak dojedziecie na miejsce, powinna być chwila słońca. To dość daleko, ale jesteście zdeterminowani, bierzecie prowiant i w drogę. O dziwo, idzie gładko, pierwszy taki dystans w tym roku, ale jest lepiej, niż można było się spodziewać. Wiatr tylko delikatnie rozwiewa włosy, zapewnia przyjemną ochłodę pracującym mięśniom. Dojeżdżacie na miejsce, spędzacie upojne godziny spacerują wzdłuż plaży. Po południu postanawiacie wracać, nic nie może zepsuć wam tego idealnego dnia.
Otóż może. On może wszystko. Zawsze czeka do momentu, kiedy będziesz się go najmniej spodziewać. Zawsze wieje prosto w twarz, z wyjątkiem tych sytuacji, kiedy z całą mocą walnie z prawej, podczas gdy z lewej właśnie mija cię samochód i głupio by było pod niego wpaść. Zawsze da nadzieję, że może nie, może jednak dzisiaj się nie pojawi, może śpi, knuje albo po prostu dręczy kogoś innego… Płonne nadzieje. Będzie wiał ci w twarz przez 15 kilometrów, a ty będziesz stać w miejscu, kręcić pedałami i prędzej zdechniesz, niż zbliżysz się do domu. Dopadnie cię zza tamtego rogu, gdy już myślami będziesz w przytulnym, jakże bezwietrznym domu, po to tylko, żeby zmusić cię do ścigania po ulicy własnej czapki.
W Danii nie ma sensu kupować parasolki (chyba że taką superdrogą, która nigdy się nie wygnie – mój tata chętnie coś poleci), upinać włosów w luźne sploty ani chodzić w rozpiętym płaszczu; nie ma sensu się też odchudzać, bo z większą masą mamy odrobinę mniejsze szanse przynajmniej ruszyć z miejsca. Nie wiem, jaka jest najczęstsza przyczyna śmierci Duńczyków, ale jestem absolutnie przekonana, że wiatr ma z tym bardzo wiele wspólnego.