Pośród ludzi notorycznie czytających, wciąż bezlitośnie zwiększa się liczba osób, sięgających po skandynawskie kryminały. Przede wszystkim są stosunkowo łatwe w odbiorze – czyta się je szybko, a wciągają niemiłosiernie. Nie mniej ważny jest ich mroczny, depresyjny klimat.
Ludzie lubią się bać. Jest coś pociągającego w atmosferze owianej mieszaniną tajemnicy i grozy. Skandynawia kojarzy nam się przede wszystkim z małą ilością słońca, za to dużą chmur, deszczu, czy też wiatru (słusznie zresztą). To wszystko razem składa się na niepokojący obraz, a czytelnik, który najprawdopodobniej siedzi owinięty szczelnie kocem i popija herbatkę, lub coś mocniejszego (lub coś mocniejszego w herbatce), czuje się na tyle bezpiecznie, że bez obaw daje się wciągnąć w tę wizję pisarza. I z przyjemnością drgnie czasem ze strachu.
Swoją przygodę ze skandynawskim kryminałem zaczęłam, jak wielu, od głośnego wówczas Millenium. Książka zrobiła na mnie o tyle duże wrażenie, że jeszcze kilka tygodni po niej nie byłam w stanie zacząć niczego innego, myślami wciąż odtwarzając jej treść. Później były inne, przelotne romanse, żaden równie intensywny. Obecnie sprawdzam, na czym polega fenomen Camilli Läckberg i przygotowuję się mentalnie na pierwsze spotkanie z Jo Nesbø. Nie nazwałabym się więc jakimś wybitnym specjalistą w tej dziedzinie.
Ostatnio jednak w moje ręce wpadł pierwszy w moim życiu kryminał duński. Wcale nie jestem pewna, czy zaszczyciłabym go bodaj przelotnym spojrzeniem, gdyby nie fakt, że napisał go Duńczyk, a akcja rozgrywa się w Danii. Czyli tu gdzie mieszkam, jeśli ktoś jeszcze nie dostrzegł związku. No, może nie dokładnie tutaj, gdzie mieszkam (notabene, dobiegła mnie pogłoska o kryminale, którego fabułę osadzono w naszym uroczym miasteczku; otrzymałam jednak również przestrogę przed ciężkim kalibrem owej książki, więc jeszcze czekam) – ale w każdym razie w pobliżu. W końcu to bardzo mały kraj.
Mowa o Dziewczynie Kobiecie w klatce Jussiego Adler-Olsena – pierwszym tomie cyklu nazwanego Departamentem Q. Ta enigmatyczna jednostka kopenhaskiej policji zostaje utworzona specjalnie po to, aby badać niewyjaśnione sprawy sprzed lat – a szybko okazuje się, że jest tego sporo. Co akurat mnie odrobinę dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że przestępczość podobno pojawiła się w Danii wraz z napływem imigrantów. Chociaż w to z kolei też nieco trudno uwierzyć, po obejrzeniu przynajmniej kilku odcinków Wikingów. Myślę, że to niezły temat na pracę doktorską.
Książka ta, nazywana niekiedy psychothrillerem, utrzymana jest w typowo skandynawskim, mrocznym klimacie. Duża część akcji dzieje się nie w Kopenhadze, a w mniejszych miastach na Zelandii i Lolandii, które cechują się atmosferą odosobnienia. Już na samym początku dowiadujemy się, że zaginiona przed laty kobieta przetrzymywana jest w zamknięciu przez nieznanych jej sprawców. Jednym słowem nie jest to książka dla osób, cierpiących na klaustrofobię. Albo dla takich, które boją się, że mogłyby się jej nabawić.
Głównym bohaterem, a zarazem przedstawicielem wspomnianego wyżej departamentu, jest policjant Carl Mørck. Postać do bólu stereotypowa – porzucony przez żonę, skrzywdzony przez życie, z nastoletnim synem na karku, którego oczywiście nie rozumie, cyniczny i wycofany z życia. Ma jednak jedną cechę, która wyróżnia go spośród innych książkowych policjantów – już mu się nie chce. Najchętniej właściwie nie wychodziłby ze swojej piwnicy, marnuje czas pijąc kawę za kawą i tłukąc w pasjansa. Rusza swoje zgorzkniałe cztery litery dopiero, gdy go zmuszą przełożony tudzież poczucie obowiązku.
Ciekawszą postacią jest jego pomocnik – Assad. Właściwie ma tam tylko sprzątać, ale okazuje się nieocenioną pomocą przy prowadzeniu śledztwa. Miłym akcentem jest jego bliskowschodnie pochodzenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę obserwowaną ostatnio, choć może jeszcze nie w momencie, gdy powstawała książka, rosnącą niechęć do imigrantów z tamtych stron. A tu proszę – najsympatyczniejsza i niezwykle sprytna postać słabo mówi po duńsku, parzy kawę o mocy niezdatnej do picia, a w swoim pokoju bije pokłony w stronę Mekki. Nie sposób go nie polubić.
Ci dwaj mają za zadanie rozwiązać sprawę zaginięcia Merete Lynggaard – parlamentarzystki, która zniknęła bez śladu 5 lat wcześniej. Akcja książki rozgrywa się na dwóch płaszczyznach – pierwszą z nich jest teraźniejszość prowadzonego śledztwa, druga zaś cofa czytelnika o pięć lat i częściowo ujawnia, co spotkało Merete. Co można książce zarzucić, to fakt, że stosunkowo wcześnie czytelnik ma szansę odgadnąć, kto jest oprawcą bohaterki. Chociaż ja wolę to sobie tłumaczyć swoją niesłychaną przenikliwością.
Ogólne wrażenia po lekturze tej książki miałam dość mieszane. Z jednej strony wciągnęła mnie, a postacie, przynajmniej do pewnego stopnia, wzbudziły moją sympatię (chociaż główny bohater również irytację – ale ostatecznie to też jest jakaś emocja). Akcja rozgrywa się stosunkowo szybko, może jednak odrobinę za szybko. Jak już wspomniałam, zakończenie było nieco przewidywalne, zabrakło mi tego „Wow, o rety, jak to możliwe, że to on/ona zabiła!”, które bardzo sobie w kryminałach cenię. Z drugiej strony, samozadowolenie z rozwiązania intrygi to coś, czego stosunkowo rzadko doświadczam, a więc można to uznać za miłą odmianę.
Podobało mi się także to, że pojawiały się w książce miejsca, które znam. Tam byliśmy, tamtędy przejeżdżaliśmy, a tam trzeba się przyjrzeć następnym razem, gdzie dokładnie jest ten komisariat. Znajome nazwy sklepów, producenci papierosów, logo na puszce piwa. W końcu prom!, którymi przecież pływamy tak często w tę i z powrotem. Wyobrażenie sobie krajobrazu było śmiesznie łatwe, przecież oglądam go na co dzień. To co wiem o Danii uzupełniło obraz wywołany przez książkę, już samą w sobie przecież mocno niepokojącą.
Tata mi mówił, że mam tego nie czytać, bo się przestraszę. Może i trochę się przestraszyłam, ale koniec końców kto by mnie tam porywał.