Zawsze miło jest wrócić do miejsca, które nazywamy domem. Gdzie dopadają nas wspomnienia z dawnych lat, zawsze z jakiegoś powodu o wiele bardziej przyjemne, niż wtedy, gdy jeszcze były teraźniejszością.
Mieszkanie w innym kraju wiąże się jednak z odległością, która ogranicza możliwość odwiedzania domu. W mniejszym lub większym stopniu. Nie jest na pewno tak, że możemy, kierowani porywem serca, spontanicznie popędzić w rodzinne strony, aby odetchnąć spokojem i bezpieczeństwem. Taka podróż zawsze wymaga zaplanowania urlopu, znalezienia biletów (najlepiej jak najtańszych), zaangażowania kogoś do podlewania nam kwiatków (zwłaszcza, gdy brak słońca dodatkowo utrudnia im fotosyntezę).
Zastanawia mnie, czy to właśnie ta tęsknota za domem jest jednym z powodów, dla których Polacy za granicą tak chętnie utrzymują bliskie stosunki głównie z innymi Polakami. Bardzo często zamykają się w swoistym polskim kręgu, z ludźmi innych narodowości wymieniając prawie wyłącznie uprzejmości (tudzież nieuprzejmości). Z jednej strony dostosowują się do reguł i stylu życia panujących w danym kraju, z drugiej jednak bardzo starannie podtrzymują granice tej polskiej enklawy, niechętnie wpuszczając do środka obcych.
W szkole językowej Polacy najczęściej zbierają się w grupki ze sobą nawzajem – czuję się odrobinę jak zdrajca, ponieważ staram się rozmawiać z wieloma różnymi osobami i rzadko kiedy się do tych grup dołączam. Bo wiem, że jak mnie zassą w środek tego wiru, to już nie będzie ucieczki. Przyznała mi rację zaprzyjaźniona Filipinka, która również nie raz, nie dwa chyłkiem omija zbiorowiska swoich pobratymców. Obu nam zależy na poznawaniu nowych kultur, odmiennych obyczajów, najróżniejszych poglądów – a nie kiszeniu się we własnym sosie.
Ale to nie tak, że stronię od Polaków, bo nie chcę się przyznawać, że jestem jedną z nich (niestety, niektórzy i tak postępują). Od rodaków można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, np. czym zastępują produkty, do których byliśmy przyzwyczajeni w Polsce, a których tutaj nie sposób dostać. Ostatnio dowiedziałam się o istnieniu sklepu polskiego gdzieś po drodze do Kopenhagi, i zostały mi nawet przywiezione z niego najprawdziwsze kiszone ogórki. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że można tak bardzo tęsknić za ogórkami…
Polacy za granicą bardzo pomagają sobie nawzajem. Nauczycielka w szkole spytała mnie ostatnio jak to jest, że zawsze pracujemy razem, załatwiamy sobie nawzajem pracę, prowadzimy całe jednonarodowościowe firmy. Nie bardzo wiedziałam, co jej odpowiedzieć, bo nie chciałam, żeby usłyszała gorycz w moim głosie. A prawda jest taka, że jak inaczej mamy sobie radzić, skoro Duńczycy tak niechętnie otwierają się na inne narody w swoim kraju? Nie jesteśmy zresztą wyjątkiem – wystarczy spojrzeć na tureckie sklepy i restauracje.
W obcym kraju, gdy zewsząd otacza nas inność, z Polakami przy jednym stole można poczuć się naprawdę prawie jak w domu.
Czytałam ostatnio książkę Nasz mały PRL (Witold Szabłowski, Izabela Meyza), której autorzy przez pół roku prowadzą eksperyment, starając się odtworzyć warunki życia w czasach komunistycznej Polski. Mnie osobiście zawsze fascynował ten moment w historii naszego kraju. Chociaż PRL znam głównie ze zdjęć rodziców, kojarzę go mocno również z tym, co otaczało mnie we wczesnym dzieciństwie – meblościanką dziadków, pomarańczowym maluchem, ręcznie szytym pluszowym misiem mojej mamy. Zawsze miałam pewien sentyment do tych czasów, kiedy ludzie mieli mało i potrafili to doceniać. I kiedy znacznie więcej ze sobą rozmawiali. Przychodzili do siebie nawzajem na wódkę i spędzali długie wieczory przy stole suto zastawionym potrawami zrobionymi z niczego, bo nic było jedynym pewnikiem w ich życiu.
W jakiś pokrętny sposób te polskie posiadówy w Danii kojarzą mi się właśnie z tym. Na stole rząd kieliszków wypełnionych polską wódką. Koleżanka przywozi mi z polskiego sklepu produkty, których nigdzie nie mogę dostać. Wymieniamy się naturalnymi sposobami na plamy, bo tutaj z chemią tak sobie, wybór mniejszy i przede wszystkim nieco inny niż w Polsce. Tłumaczę, jak zrobić twaróg. Wszyscy razem dyskutujemy, jak sobie radzić z tym i owym, jak to załatwić, a jak tamtego uniknąć. Spotykamy się częściej, niż robilibyśmy to w domu, gdzie otoczeni przez grono rodziny i przyjaciół, kuszeni przez najróżniejszego rodzaju rozrywki, zawsze mieliśmy za mało czasu na wszystko.
Z jednej strony polskie ogórki, z drugiej duńskie świeczki i poduszki. Z jednej strony chcemy się zasymilować z duńskim społeczeństwem, z drugiej – lgniemy do tego, co znajome i bezpieczne. Z jednej strony świadomie wyjechaliśmy z Polski, no ale z drugiej – trudno oprzeć się pokusie szukania i doświadczania jej choćby tak daleko.
I co z tego, że oni słuchają zupełnie innej muzyki niż my, oglądają inne programy, rozmawiają na trochę inne tematy. Pewnie w Polsce obracalibyśmy się w zupełnie innym towarzystwie, pewnie nigdy byśmy się nie poznali.
Tutaj nie ma to znaczenia. Nie jest ważne to, co nas dzieli, ale to, co łączy – kultura i język. Wspólna historia. A to trochę tak, jakby odrobina domu była też tutaj.